Każdy człowiek pragnie być kimś specjalnym, jedynym w swoim rodzaju. I ja też zawsze taka chciałam być i za taką się uważałam. Jestem JA i reszta świata: nieważni, sztuczni, nierozumiejący mnie ludzie - taka była moja koncepcja życia. Rok temu zmieniła się ona bardzo radykalnie. Otóż w wakacje (2001) miałam wypadek i złamałam rękę (a było to poważne złamanie z przesunięciem) i cała ta koncepcja się zawaliła. Kiedy zobaczyłam, że mam wygiętą w pałąk rękę - nie chciało mi się wierzyć - to mogło się zdarzyć każdemu, ale nie mnie! - myślałam. A jednak. Z czasem zauważałam, że nie jestem jedyna w swoim rodzaju, że jestem zwykłym szarym człowiekiem, jak tysiące innych. Ale chciałam to zmienić, wmówić sobie, że jestem lepsza od innych. I każdy człowiek chyba chce mieć to poczucie własnej specjalności.
Przed kursem Filip byłam "wierząca-niepraktykująca", jak większość ludzi. Nie wierzyłam. Nie chciało mi się nawet co niedzielę chodzić do Kościoła, bo tak tam ziewałam i tak bardzo mi się nudziło, że uznawałam to za marnotrawstwo czasu. I ten ksiądz! Zdawało się, że miał wszystkich zebranych gdzieś! A te modlitwy? Wykute na pamięć i odbębnione. Nie mogłam zrozumieć, że inne osoby, przeważnie młode dziewczyny, gadają sobie na Mszy, chichoczą głupkowato, a mimo to uważają się za dobre chrześcijanki - w końcu chodzą co tydzień do Kościoła, spowiadają się, przyjmują Komunię, może nawet chodzą na pielgrzymki. Kościół jest bez sensu, myślałam - przechodzę na luteranizm - do samego Boga. Chętnie. Tylko KTO TO JEST BÓG? I GDZIE ON JEST? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania. Ale człowiek ma wewnętrzną potrzebę wiary w COŚ, a Bóg jest najbardziej popularny. Przez kolejne miesiące trwałam w wierze opierającej się na zasadzie: "Boże, jeśli mnie kochasz, proszę spraw, żebym dostała piątkę z historii, a jak nie, to nie chcę Cię znać". Tak czy siak, cały czas czułam pustkę w sercu - potrzebę miłości. Miłość tę starałam się znaleźć u ludzi, ale szybko zorientowałam się, że w ten sposób nigdy nie nasycę serca, bo każdy, nawet najcudowniejszy człowiek, w końcu mnie ranił. Potrzebowałam miłości doskonałej, ale nie wiedziałam, że taka istnieje. Tymczasem mój brat, Marcin, zaczął chodzić na wspólnotę religijną - nawet nie wiedziałam, że coś takiego jest. Mówił, że wychodzi "na Filipa". Co to za beznadziejna nazwa - myślałam - jakaś sekta. W każdym razie ciekawiło mnie, jak on - wydawałoby się typowy pracoholik, człowiek nie znoszący marnotrawstwa czasu - chodzi co tydzień na wspólnotę. W końcu udało mu się mnie namówić - przekupił mnie. Jak będzie tak nudno jak na mszach, to trudno - stracę czas - ale się przekonam, co się dzieje na tym "Filipie" - myślałam.
Już pierwszego dnia, w piątek 14 czerwca, wieczorem pragnęłam podążyć za Jezusem. Dowiedziałam się, że dla Niego nie muszę się starać, by być najlepsza, inna niż wszyscy. Już byłam szczęśliwa, mimo, że nie wierząc jeszcze, poszłam spać. A w nocy przyszedł do mnie Bóg. W jaki sposób? Otóż kilka razy w ciągu nocy znajdowałam się w półśnie i Bóg powtarzał mi wtedy, że mnie kocha, że jestem dla niego jedyna. Rano obudziłam się tak samo szczęśliwa jak wieczorem, chciało mi się płakać, a po głowie chodziły mi Jego słowa. Pewnie, że była we mnie masa wątpliwości. W czasie spotkania czułam się zjednoczona z Bogiem, ale myślałam też, że to bujda, że nie warto się otwierać, że tylko się wygłupię w tej chwili uniesienia, a potem będę tego żałowała, i tak wrócę do szarej rzeczywistości. Ale myślałam też, że mogę trwać w tym cudownym otwarciu. Wprawdzie nie było to łatwe, ale ja po prostu płonęłam miłością do Boga. I powoli wszystko stawało się jasne. W trakcie Filipa poszłam do Komunii! Była to pierwsza prawdziwa Komunia w moim życiu; Komunia, której czar odczułam na sobie. Nie brałam do ust zwykłego kawałka opłatka jak dotychczas, tylko Boga. W nocy znów czułam, że czuwa nade mną Bóg. W niedzielę natomiast, Msza Święta również była moim osobistym spotkaniem z Bogiem. I wyobraźcie sobie pierwszy raz w jej trakcie nie spoglądałam na zegarek! I rozumiałam kazanie. Ta sama modlitwa, która była jeszcze trzy dni temu moim zdaniem odbębniona, teraz była śpiewem miłości do Boga, którego to Bóg uważnie słuchał.
Po kursie Filipa również na ludzi spojrzałam inaczej. Nawet w tych znienawidzonych widziałam Jezusa. W poniedziałek, w liceum, powiedziałam o swym przeżyciu koleżankom (jasne, że bez szczegółów - sami idźcie na Filipa). W każdym razie zaczęłam w miarę luźno mówić do koleżanki, a pozostałe też okazały zainteresowanie, nagle okazało się, że nie byłam jedyną osobą nierozumiejącą Boga i obrządków kościelnych (przed Filipem); okazało się, że wszystkie miały takie same odczucia, jak ja jeszcze kilka dni temu. Mam nadzieję, że zdecydują się iść na Filipa.
Jasne, że nie ma czegoś takiego, że po Filipie cały świat jest już dobry, a ja jestem chodzącym po nim aniołkiem. Ale w moim życiu jest już Bóg i towarzyszy mi bez przerwy, mimo, że dopiero od dwóch dni. Niewiele jeszcze wiem o Bogu, jednak wystarczająco, by za nim podążać.